Ten hiszpański serial deptał mi dosłownie po piętach. Odkąd przyuważyłam go na Netflixie ciągle mnie kusił i zachęcał. Nie ma co się dziwić, był kręcony w Galicji, która skradła mi serducho, a i obsada też zapowiadała się obiecująco. Jednak czy to wystarczyło, aby mnie zachwycić? Zacznijmy od minusów.
Moje wątpliwości
To przede wszystkim wielokrotnie powtarzający się wątek mafijny. Jakoś już przejadł mi się handel narkotykami, nielegalne biznesy, machloje, a w tle oczywiście piękne młode kobiety. Gdyby jeszcze to było jakoś dopracowane i trzymało się kupy to bym przebolała. Jednak cały czas nie potrafiłam się nadziwić jak to główny bohater Nemo ma tylko jednego pomocnika od czarnej roboty. Oczywiście pozostałe mafijne osoby miały przy sobie co najmniej kilkuosobową obstawę, ale nie nasz Nemo. Ale to tylko kropla tego co się nie kleiło w całej tej historii.
Drugi wątek bardzo istotny, nasz główny bohater cierpi na Alzheimera. To znowu moja osobista wątpliwość, bo całkiem niedawno widziałam też Żyj dwa razy, kochać raz, który miał dosłownie ten sam temat przewodni. Jednak podejście do tej choroby bardzo się różniło, tak samo jak jej rozwój.
Lećmy dalej. Serial ma dwa sezony, bardzo skrajnie i mało do siebie podobne. Pierwszy, rzekłabym wręcz niewinny, delikatny. Mafia? Narkotyki? Pfff! Praktycznie zero agresji, przemocy, bardziej skupia się na dramatach rodzinnych i finansowych. Natomiast w drugim sezonie wkracza mafia z Meksyku i okazuje się, że nie da się nakręcić odcinka bez przelewu krwi, miliona przekleństw i innych świństw. Osobiście poczułam bardzo duży przeskok i nie mogłam się nadziwić jak zmienił się charakter serialu. To tak jakby np. Casa de Papel okradała sklep ze słodyczami, po czym nagle zdecydowali się na mennicę.
Dużo tych minusów mogłabym wyliczyć. Jednak największy jest taki, że wiele rzeczy mi się tam nie kleiło. A jednak zobaczyłam go do końca…
Dlaczego?
Chodź wielokrotnie mnie denerwował, to jednak bardzo podobały mi się dialogi. Mój faworyt to zdecydowanie Ferro, czyli prawa ręka głównego bohatera. I ten akcent! A jak przyjechali meksykanie to już miałam ubaw po pachy! Sposób mówienia, wysławiania się, budowy zdań i słownictwo… Miodzio!
Odniosłam takie wrażenie, że ten serial podchodzi pod typową telenowelę. A jak dobrze wiemy, pomimo że ich poziom merytoryczny jest często bardzo niski, to wciągają jak pralka skarpetki. No i ja też dałam się wciągnąć! Nie żałuję. Chodź mogłabym długo wymieniać co było tutaj nie tak, to jednak znalazłabym też sporo plusów. A jako, że jestem hiszpańskim maniakiem to nie uważam ten czas jako stracony.
Polecam go więc każdemu, kto chce osłuchać się z hiszpańskimi akcentami, zobaczyć coś niezbyt górnolotnego aczkolwiek wciągającego, a przede wszystkim chcącym poznać nowe hiszpańskie słówka.
Zobacz pełną listę hiszpańskich seriali dostępnych na platformie Netflix.