Trasa: Ventosa – Santo Domingo de la Calzada (30 km)
Dopiero na 7 dzień poczułam magię Camino. Pojawiły się pierwsze łzy, wyczerpanie, pęcherze i zwątpienie. Kryzys… Ale od początku.
Nocleg na wzgórzu zaliczam do udanych. Pomimo wiatru i nocnych spacerowiczów w miarę się wyspaliśmy. Nawet przespaliśmy budzik i zamiast o 5:30 wstaliśmy przed 7:00. Od razu wstąpiliśmy do pierwszej kawiarni, która była parę metrów od kościoła i tradycyjnie wypiliśmy pyszną kawę oraz zagryźliśmy ją croissantem. Na Camino polubiłam wcześnie wstawać i od samego rana czułam mały niesmak, że wstaliśmy tak późno. Brzmi irracjonalnie? 😉
Droga znowu nam się dłużyła. Do samej Nájery szło nam się mozolnie, powoli i bez większych ekscytacji. W samej Nájerze zrobiliśmy sobie przerwę i wyjedliśmy resztki zapasów z Polski. Miło było przypomnieć sobie polskie smaki po tylu już kilometrach wędrówki. Ten moment dodał nam trochę sił i otuchy.
Po wyjściu z miasteczka zaczęłam odczuwać ból, niestety wyskoczyły mi dwa pęcherze na jednej stopie. Wyskoczyłam więc z moich butów trekkingowych i założyłam sandałki. Można by rzecz z deszczu pod rynnę, gdyż w sandałach bardzo bolały mnie ścięgna. Powoli wyczerpanie dawało o sobie znać, a ja zaczęłam wątpić. Skoro nawet nie jestem za połową, a już odczuwam ból to jak ja dam radę przejść te kolejne kilkaset kilometrów?
Kolejny przystanek zrobiliśmy sobie w Azofrze gdzie akurat trwała fiesta. Mieliśmy szczęście i trafiliśmy na święto miasta, więc mogliśmy wypocząć wśród śpiewów, tańców i ludowej hiszpańskiej muzyki. Jednak nie pomogło nam to zapomnieć o bólu. Wokół śpiewających i roztańczonych ludzi siedziało pełno pielgrzymów z jeszcze gorszymi pęcherzami niż moje. Razem z Tomkiem stwierdziliśmy, że ten odcinek jest kryzysowy nie tylko dla nas, ale i dla całej reszty 😉
Próbowaliśmy coś zjeść w tym miasteczku, ale przez te święto nie było takiej możliwości. Trzeba było czekać bardzo długo, albo w ogóle kuchnia była jeszcze zamknięta, bo wszyscy wyszli na ulicę. Tak więc zostaliśmy zmuszeni, aby w lekkim głodzie wyruszyć dalej. Szliśmy z nadzieją, że w następnej miejscowości coś zjemy.
Niestety kolejną miejscowością okazała się la Cirueña, gdzie była jedna knajpa. Pomyśleliśmy, no trudno, pewnie szału nie będzie ale coś trzeba zjeść. No to mieliśmy niespodziankę! Restauracji nie znaleźliśmy, jak się potem okazało (dowiedzieliśmy się na drugi dzień od innych pielgrzymów) trzeba było pójść do albergue i tam ładnie poprosić to może by właściciel nas przyjął tylko na obiad. Chociaż podobno jedzenie było okropne, a obsługa koszmarna, więc nie mamy czego żałować.
Chcąc nie chcąc musieliśmy iść dalej. Szczerze, to w tym momencie byłam wściekła, wyczerpana i głodna. Wybuchowa mieszanka, nieprawdaż? Wściekła byłam, bo akurat w tej miejscowości była fantastyczna area de descanso gdzie można byłoby się rozbić namiotem i mieć piękny widok z dostępem do kraniku z wodą i do tego z leżaczkami! Nie mogliśmy jednak zostać, bo do zmroku były jeszcze trzy, cztery godzinki, a nam burczało w brzuchu. Oburzeni całą sytuacją ruszyliśmy dalej.
Do Santo Domingo de la Calzada, naszej nadziei, szliśmy około godzinki. W pełnym słońcu, zmęczeni, głodni, źli. Zdecydowaliśmy, że weźmiemy sobie jakiś nocleg w tym mieście. Jedyne wolne miejsca jakie zostały w alberguach znajdowały się w klasztorze u zakonnic. Niestety na miejsce dotraliśmy dość późno, bo ok. godz. 21:00. Z przykrością oznajmiono nam, że mamy 45 minut aby coś zjeść i wziąć prysznic. Potem wszystko zamykają i nie można już chodzić po korytarzach.
Co więc zrobiliśmy? Rzuciliśmy nasze plecaki, pobiegliśmy szybko do pobliskiego supermarketu (jakie szczęście, że był zaledwie 5 minut od klasztoru!), kupiliśmy pierwszą lepszą mrożoną pizzę, parę owoców, jajka i szybko wróciliśmy do kuchni. Nie zgadniecie co się okazało. Nie było ani mikrofali ani piekarnika! Jedynie kuchenka gazowa! Nawet nie wyobrażacie sobie wyrazu naszych twarzy. Miałam wrażenie, że wszystko mi mówiło: weź Ola się nie wygłupiaj, wracaj do Polski i najlepiej schowaj się pod kołdrę. Przed nocnym burczeniem w brzuchu uratowały nas jajka, które ugotowaliśmy sobie na twardo. Rzekłabym, że w tym dniu mieliśmy istną z piekła rodem dietę… Nie bierzcie ze mnie przykładu! 😉 Na szczęście sam nocleg był w porządku. Pomimo klasztornej atmosfery czuć było tam przyjazny klimat i mogliśmy spokojnie odespać ten fatalny dzień.