Brak możliwości podróżowania stał się dla mnie najdotkliwszym elementem całego zamieszania jakie pojawiło się na początku 2020 roku. Przez chwilę podejrzewałam się nawet o brak wrażliwości na tragedie jakie rozgrywały się w niejednym szpitalu. Świat mówi o covidzie, a ja myślę gdzie polecieć. Marzyć o wyjazdach i możliwości „pooddychania Ameryką Łacińską” chyba nigdy nie przestanę. Nie „znieczulił” tego nawet zeszłoroczny wyjazd wakacyjny do Hiszpanii.
Trzecie z kolei podejście do wyjazdu do Peru nie doszło do skutku. Potrzebowałam jak nigdy dotąd zaczerpnąć latynoskiego powietrza. Wbrew temu co by się mogło wydawać wcale nie chodzi mi o jego jakość, a zawsze o klimat, kulturę, mentalność po prostu bycie tam.
Covid-19 nie jednemu pozmieniał plany i to nie tylko wakacyjne. Większość ludzi zweryfikowała podejście do życia. Moje plany podróżnicze również nabrały innego, ostatecznego wymiaru. Ostatecznego, bo z wielu powodów każdą taką okazję traktuję teraz jak ostatnią. Plany zmieniały się z tygodnia na tydzień. Kwarantanna, testy, niepewność wyników, utraconych biletów, nieoczekiwana zmiana planów na odległym kontynencie to nie dla mnie. Kiedy okazało się, że Argentyna nie zamierza otworzyć swoich granic dla obcokrajowców, wycofałam voucher (Bogu dzięki otrzymałam zwrot gotówki) i zaczęłam planować bardziej „pewne wakacje”.
Pierwsze poluzowanie obostrzeń spowodowało, że dodzwonić się do któregokolwiek biura podróży graniczyło z cudem. Z każdą próbą byłam 29 lub w najlepszym wypadku 15 na liście oczekujących na rozmowę. Udało się.
Dlaczego tym razem za pośrednictwem biura? Nie byłam wolna od wątpliwości.. Znajomi nie mogli się nadziwić.. Ty?? Z biurem podróży?? Tym razem tak się stało. Kiedyś musiało. Obostrzenia sanitarne zwiększały ryzyko niechcianych niespodzianek. Ubezpieczenie na wypadek nieprzewidzianych zdarzeń, min. zachorowania sprawiło, że i ja postanowiłam polecieć na tzw. all inclusive. Choć znaczenie jest mi znane, musiałam się nauczyć jak to wszystko bywa i jest liczone :), ale o tym później.
Wśród krajów hiszpańskojęzycznych Ameryki Łacińskiej jedynie kilka nie utrudnia (jak na razie) życia turystom, ratując w ten sposób również swoje gospodarki, które utrzymują się z turystyki. W Meksyku byłam, do Kostaryki nie było chętnych… innych ofert nie było, a więc… Dominikana! Dlaczego do Dominikany z biurem podróży? W Dominikanie nie miałam znajomych. Nie miałam, bo już mam 🙂
Z biurem czy bez, przygotowania zaczęłam od tego samego. Gdzie i jak znaleźć kościół z mszą niedzielną? Kościół znalazł się już w Polsce. Na miejscu musiałam „powalczyć” o niedzielną Eucharystię. Mam wrażenie, że żaden turysta do tej pory nie pytał o kościół w celu uczestniczenia w niedzielnej mszy świętej. Dotarcie na mszę miało swoją cenę, taxi dość kosztowne, ustalenie godziny jej rozpoczęcia też nie było takie proste. Na szczęście jeszcze w Polsce skontaktowałam się przez facebooka z Polką na Dominikanie, Panią Olgą Szewczyk i chyba tylko dlatego wszystko udało się lepiej niż sądziłam. Pani Olgo wielkie dzięki! Ceny wycieczek fakultatywnych dużo niższe niż te wykupywane w biurze podróży, z którym przyleciałam. Krótko mówiąc ofertę biura Pani Olgi w ciemno polecam.
Udział we mszy na Karaibach wycisnął ze mnie już po raz drugi wiele łez wzruszenia. Ciekawe czy stanie się to niepisaną tradycją? Wyszłam z mszy, a czułam się jakbym wygrała Niebo… W sumie to jest Niebo, tyle że na ziemi… Może dlatego, że ta msza była taka „wystarana” i taka do końca nieoczywista. Można by powiedzieć „czekaj na Niebo i na mszę, tak jak czekasz na wakacyjny wyjazd na Karaiby”. W Panamie płakałam, bo miałam wrażenie, że nie zasłużyłam na taki urlop. Teraz to były łzy szczęścia, że udało się dotrzeć do Kościoła Nuestro Maestro, taksówkarz trafił i nawet godzina mszy się zgadzała. Pieśni znane bo to były moje klimaty muzyczne. Poczułam się jak na „Wakacjach z misjami” – forma wypoczynku dla dzieci i młodzieży jaką organizują Ojcowie Werbiści w Ocyplu w Borach Tucholskich. W Dominikanie podobnie jak w Panamie nie ma zwyczaju piątkowego postu. Nie je się mięsa wyłącznie w piątki w Wielkim Poście, Środę Popielcową oraz Wielki Piątek. Dostosowałam się do miejsca pobytu, starałam się jednak pamiętać o dodatkowej praktyce pokutnej.
Już od pierwszego wieczoru było wesoło i ciekawie. W recepcji zostałam polskim mężczyzną o tych samych inicjałach. Nazwiska polskie dla większości latynosów brzmią niejasno, zatem Andrzej czy Anna? Właśnie tak zostałam Andrzejem z nazwiskiem na tę samą literę.
Szanuję pracę wszystkich pracowników hotelu, zwłaszcza tych w kuchni. Średnia płaca w Dominikanie jest bardzo niska. Jak w wielu innych miejscach, dominuje kultura napiwków. Z „propiną” czy bez zawsze zachowując formę „per Pan, Pani” starałam się okazywać szacunek do nich samych, ale i do ich pracy. Z wyposażenia pokoju i jego standardu byłam zadowolona, ale nie wszyscy rodacy podzielali mój entuzjazm. Niektórzy gotowi pójść nawet do sądu w celu reklamacji imprezy. Jedzenie wyśmienite. Wszystkiego dużo i smacznie. I w tym wszystkim ja gotowa płacić za wiele rzeczy. Po jakimś czasie nauczyłam się, że wszystko poza hotelowym sklepikiem z pamiątkami jest wliczone. Tak bywa, człowiek z czasem się wielu rzeczy uczy. Nie bez powodu mawiają, że podróże kształcą.
Rozmowa, jaką przeprowadziłam z pracownikiem biura na temat ubezpieczenia również wywołuje uśmiech na twarzach moich znajomych. Jasną sprawą było, że na wypadek zachorowania na covid 19 oraz nieszczęśliwych wypadków dobrze jest się, zwłaszcza w obecnej sytuacji, ubezpieczyć. Cena ubezpieczenia warta jest ewentualnego zwrotu całkowitej kwoty za pobyt. Moja wyobraźnia nie próżnowała. Postanowiłam upewnić się, czy oby polisa zadziała gdybym nie dożyła wyjazdu. Chciałabym widzieć minę pana zadającego mi pytania typu „Czy wykonuje Pani niebezpieczny zawód”? „Czy ma Pani jakieś plany”? Byłam śmiertelnie konkretna „Nie mam planów samobójczych, jestem nauczycielem” :):):)
W chwilę po rozmowie z biurem przeleciała nade mną z wielką prędkością piłka z sąsiedniego boiska. Zaledwie musnęła moje włosy. Przypadek? Nie sądzę 🙂 Raczej Opatrzność czuwająca… Wybuchnęłam gromkim śmiechem. Moja radość była mocno niezrozumiana, po czym koleżanki stwierdziły, że mam niesamowite wyczucie chwili. Ale to nie koniec moich śmiertelnie konkretnych rozmów na temat zakresu polisy. Na wieść o śmierci znajomego za granicą i problemach jego rodziny ze sprowadzeniem zwłok oraz jego rzeczy osobistych postanowiłam zgłębić temat. Kolega nawet zażartował, że nie wiadomo czy wpuszczą mnie na pokład samolotu bez ochrony BOR–u. Pan z biura podróży wydawał się mocno zainteresowany moimi intencjami. Nie omieszkałam spytać co również na wypadek mojej śmierci za terenie Dominikany. Na szczęście ubezpieczenie obejmowało sprowadzenie zwłok do pewnej kwoty. Ustaliliśmy z owym Panem, że wersja z urną będzie dużo tańsza, wygodniejsza i bardziej praktyczna ze względu na czas zamieszania covidowego. Ile ja bym dała by widzieć jego minę kiedy obwieszczałam mu, że nie jestem zdecydowana na wieczny spoczynek na obcej ziemi. Polisa przewidywała także pochówek w kraju zgonu.
Dzięki Bogu zarówno podróż jak i pobyt przebiegły spokojnie i bez ofiar w ludziach. Cały pobyt w Punta Cana, dominikańskim kurorcie kojarzyć będzie mi się z ogromem dobrego i zróżnicowanego jedzenia oraz lenistwem bez granic. Prawdziwy urlop. Plaża, odpoczynek, tańce i hulanki. Odpoczywając człowiek ma więcej czasu, jeśli pozwoli sobie na ten „luksus”, na mniej lub bardziej duchowo – pobożne przemyślenia i refleksje. Mi się takie zdarzały.
Było przesympatycznie, ciekawie i zaskakująco znajomo. Dlaczego? Człowiek myśli, że wyjedzie daleko to staje się anonimowy. Nic bardziej mylnego. Spotkałam kilka osób, które prosiły by pozdrowić znajomych z mojego miasta. Już o znajomych z Boliwii nie wspominając.
Spotkanie z panią rezydent w hotelu upewniło nas, że sejfy w pokojach nie są bez powodu i dało zielone światło na spożywanie dowolnej ilości mamajuany na wypadek biegunki. Lepiej spróbować lokalnego trunku niż szukać lekarza i zamknąć sejf niż potem szukać wiatru w polu i swoich kosztowności. Mamajuana to nazwa lokalnego, bardzo dobrego rumu dominikańskiego. Nazywany jest lokalnym afrodyzjakiem. Przypisywane są mu właściwości wpływające na potencję u mężczyzn. Inni twierdzą, że to jedynie chwyt reklamowy. Tak czy inaczej mniej powściągliwych turystów można było zobaczyć tu i tam… i jak to określił mój znajomy „all inclusive” czyli wszystko wliczone.
Poznałam świetnych ludzi z Polski i nie tylko. Utrzymuję z nimi kontakt. Zauważyłam pewną prawidłowość w zachowaniach rodaków. Jedni są radośni i otwarci na „swoich” z daleka od domu i drudzy dumni i niezadowoleni ze wszystkiego, krytykujący i poniżający każdego, zwłaszcza ludność lokalną. Tych drugich skutecznie unikam.
Dominikana to przelotne deszcze i wysoka temperatura na okrągło. Ludzie radośni, otwarci pomimo sytuacji ekonomicznej nie zawsze dobrej. Tę ich otwartość i pogodę ducha cenię najbardziej i chyba nawet trochę zazdroszczę. Dobrze by było ją „zaszczepić” w Polsce. Można się od nich uczyć doceniać to co się posiada i cieszyć z tego co niesie kolejny dzień. Może kiedyś się tego nauczę. Przewodnik na wycieczce do stolicy mówił, że Dominikańczycy nie zajmują się błahostkami. Byle nie chodzić głodnym, mieć gdzie mieszkać, czym oddychać. Kwestii konkwisty nie roztrząsają. Po co rozwodzić się nad tak zaszłymi sprawami. Należy żyć życiem tu i teraz.
O „odważnych Polakach” słowo. Nie zabrakło nieroztropnych, którzy sądzili, że są na wczasach w Polsce. Wynajęli auto by pojechać „na miasto”. Wracali szybciej niż wyruszyli. Ameryka Łacińska do bezpiecznych nie należy. Znajomość języka nie ratuje skóry. Zdradza nas zawsze typ urody, kolor włosów i karnacja. Ustroje polityczne, zwyczaje, bieda. Jest wiele czynników które wpływają na poziom przestępczości. Zawsze się staram mieć z tyłu głowy, że nie jestem u siebie. Pamiętam, żeby nie poruszać się samej bez względu na porę dnia. Odnoszę też wrażenie, że świat pocovidowy nie jest już taki sam jak przedtem. W Santo Domingo poznałam ludzi z Kolumbii, Peru, Argentyny. Paula z Buenos Aires znalazła się na Dominikanie bo nie może wrócić do kraju z powodu zmieniających się wciąż obostrzeń wjazdowych do Argentyny. Wracając z mszy niedzielnej poznałam dwie Wenezuelki, które nawet nie chciały mówić o sytuacji w Ojczyźnie. Otrzymały na Dominikanie status uchodźcy.
Punta Cana, niesamowite miejsce otoczone mnóstwem wysp Samana, Saona i innymi. Kiedy spędza się czas z odpowiednimi ludźmi jest dobrze. Komfort odpoczynku jakże ważny. Każdy wstaje, idzie spać kiedy chce. Każdy odpoczywa na swój sposób. Rewelacja. W tym wszystkim chwile razem na plaży, w barze, na posiłkach. Czegóż chcieć więcej? Razem, a jednak oddzielnie. Każdy sam a jednak razem. I chyba o to chodzi w odpoczywaniu. Wspólne wyjścia do restauracji tematycznych min. do meksykańskiej, brazylijskiej. Przed wyjściem do tej ostatniej wypytałam znajomego misjonarza co warto tam zjeść, bo na kuchni brazylijskiej to ja się nie znam. Dzięki Boguś. Wspólne chwile to mnóstwo żartów, kultowych cytatów z polskich komedii, których nikt poza „swoimi” nie pojmie, nie uchwyci komizmu sytuacji. Powstało też wiele naszych cytatów sytuacyjnych.
„- Niech wszyscy wiedzą skąd wróciłem z urlopu!
– No, z oddziału dla poparzonych, jak się nie schowasz w cień”
Bogu dzięki za ten wspólny czas, że było z kim dzielić radość wakacyjnych dni. Wtedy tak nie czuć, że na co dzień jest inaczej. Dane mi nawet było potańczyć nie raz i nie dwa w moich umiłowanych rytmach bachaty, merengue i salsy. Było widać kto skąd przyjechał. Kto kiedy wychodził na parkiet. Portorykańczycy zwykle na salsie. Dominikańczycy żywo reagowali na rytmy bachaty. Ja na wszystkie 🙂 Animatorzy kultury dbali o to by bawili się wszyscy i w sumie dobrze im szło. Być na Karaibach i nie zatańczyć bachaty, merengue, salsy? Grzech śmiertelny! Wiele osób było zaskoczonych moją znajomością języka, kroków tańców… Przyjemnie jest być w miejscu gdzie „coś” się wie i umie. Uchodziłam za żonę, córkę Hiszpanów… Hmm nikt jakoś nie wpadał na pomysł, że mogę pracować w szkole. Dziwili się też Polacy.
„-Uczyłaś religii?
Szkoda, że nie mnie … :)”
Wielebna ty się nie gniewaj, ale normalna to ty nie jesteś:)”. Normalna w tym wypadku oznaczało bycie typową. I dobrze. Spotkałam już osoby, które nie dowierzały, że katechetki tańczą bachatę i salsę. Lub tak tańczą… 🙂 Sam hotel – maseczki wszechobecne podobnie jak w samolocie. Skłamałabym jednak mówiąc, że wszyscy się stosowali. Tak czy inaczej obsługa hotelu miała prawo nas nie obsłużyć tak w barze jak i na plaży na wypadek braku maseczki na twarzy.
W hotelu spotkałam kilka osób niesłyszących. Interesującym było poprzyglądać się rozmowom miganym z innych miejsc. Mimika i gesty mówią więcej niż słowa. Mimo różnic wiele można zrozumieć pomimo braku słów. Obecne były też osoby według mnie pogubione. Nie osądzałam, wolałam polecić je Opatrzności.
W luksusie żyją też karaluchy i raki. Klimat robi swoje. Wszelkie żyjątka są wszędzie, w luksusowym hotelu też się zdarzają. W luksusowym hotelu znikają też rzeczy. Może nie drogocenne, dla których nie warto robić afery, ale giną. Mi zniknęły ręcznik do włosów i krem od słońca. Hmmm dziwne, ale się nie znalazły.
Po dwóch tygodniach ma się już znajomych co najmniej w barze. Znajoma kelnerka, która obsługiwała nas na plaży, a potem w barze nadała mi apodo „cerveza”. Tak zostałam Aną Estómago, apodo „cerveza”.
Na Dominikanę przyjeżdża dużo Polaków. To najmodniejszy kierunek wakacyjny również Ukraińców. Candy, animatorka zabaw dla dzieci opowiadała, że przed „potopem polskim” był „potop ukraiński”. W rozmowie z jednym z mieszkańców Kijowa wynikało, że kosztuje ich to trzy razy mniej niż nas. Ciekawe.
Dwa tygodnie na plaży? Lubię plażę, słońce, ale całe dwa tygodnie w luksusie? Nie dla mnie. Wyjazd do Boliwii nie doszedł do skutku ze względu na wprowadzoną kwarantannę nawet dla zaszczepionych. Plany na Titicacę poszły „do kosza”. Postanowiłam pozwiedzać dokładniej kraj, który nazwę swą zawdzięcza zakonnikom, którzy tam ruszyli na misje. Zrezygnowałam z wycieczek katamaranem ze względu na wzburzone fale Morza Karaibskiego. Poza tym widziałam już Karaiby i lasy namorzynowe w Panamie. A zatem pierwsza wycieczka to Santo Domingo. Jest to miasto nazwane na cześć Domingo Guzmana. Grupa mieszana narodowościowo. Moje klimaty. Peruwianka, Hiszpan, Argentynka, Kolumbijki… Dom Kolumba i jego grób. Jaskinia „Tres ojos”, zachwycające. ”Ślady polskości” też były. Przy grobie Kolumba stoi pamiątkowe papa mobile Jana Pawła II po tym jak odwiedził ten kraj. Jakież musiał mieć On – papież przemyślenia w miejscu gdzie rozpoczął się podbój Ameryki? W naszej grupie znalazła się też para Niemców. Argentynka, Niemcy i ja… Trzy nacje ostatnich papieży, historie naszych państw, konkwista i to miejsce.
W stolicy obiad i czas na zakupy. Tradycyjnie lalki do Irkucka. Szopki betlejemskiej w lipcu darmo szukać, nawet nie pytałam. Na ceny należy uważać i to bardzo. To pewnie taki sposób na odradzanie gospodarki bo długim lockownie. Tak sobie tłumaczyłam, kiedy dotarło do mnie ile przepłaciłam. Za kapelusz „panamkę” zapłaciłam najwięcej jak do tej pory. A sądziłam, że drożej niż na La Boca w Buenos Aires już nie może być. Może. Podwójnie.
Trafił nam się ciekawy przewodnik. Opowiadał o historii podziału wyspy między Francję i Hiszpanię. Kolonizatorzy ustalili granicę i mamy dziś Haiti i Dominikanę. Ta jest jedynym krajem, w którym godle jest Biblia. Ciekawe! Symbolika flagi dość oczywista. Biel to pokój, czerwień to krew i błękit to wolność. Nasz przewodnik zachodził długo w głowę skąd u mnie znajomość języka, kultury, zwyczajów, tańców. Zgadywał choć bezskutecznie. Był pewny, że mam męża Hiszpana, rodziców, że mieszkam na Dominikanie. Nic z tego. Nie tylko on się dziwił, że polskie dzieci uczą się „ich” języka. Na koniec wycieczki smutne wiadomości. Kryzys na Kubie, huragan Elsa, którego skutków nie zauważyłam, a w radio podali, że zamordowano prezydenta Haiti.
Tego mi brakowało najbardziej w luksusowym, jak dla mnie, hotelu. Wycieczka na plantacje kawy, kakao, cygar i do Higüey. Z hotelu zabrała mnie przemiła kobieta, której imienia teraz nie pamiętam. Nauczyła mnie kilku nowych słówek, uważanych za nieładne.
Higüey to miasteczko powiedzmy „powiatowe”. Piękna katedra Matki Boskiej Mniejszej. W niej Najświętszy Sakrament, krótka adoracja i milion myśli na kolanach.
Widok szkoły po drodze z okna autobusu. Dominikańskie dzieci mają w tym samym czasie wakacje co polskie. Przeczytałam informację – prośbę by w miarę możliwości zabrać słodycze lub zabawki dla dzieci. Szkoła zamknięta. Złość. Po co? Nie ma dzieci w szkole. Bogu dzięki, że je jednak miałam. Dzięki Pani Olgo. Byłoby mi trudniej nie mając nic. Przed samym wejściem do katedry zaczepiło mnie dwóch małych chłopców. Prosili o dolara. Dałam im paczkę ciastek. Przed odjazdem przy samej ciężarówce kolejne dzieci. Dałam im po opakowaniu cukierków. Jak dobrze, że miałam co im dać. Jeszcze raz dzięki Pani Olgo za podpowiedź. Nasz przewodnik stwierdził, że to jeszcze lepiej niż by miały dostać po dolarze.
Plantacje kawy, kakao, cygara i normalne życie ludzi. To to, czego brakowało mi bardzo w czystym pokoju, zastawionym stole. All inclusive nie jest moim sposobem na podróżowanie. Wypoczywa się wygodnie. Być może tego wtedy też potrzebowałam, ale las, plecak, zwykle życie tubylców to jest to co interesuje mnie najbardziej.
Pan objaśnił nam sposób pozyskiwania kawy, kakao i cygar z Dominikany. Okazuje się, że to właśnie ten kraj importuje ich więcej nawet niż sama Kuba.
Dominikana to kraj niezakompleksionych kobiet i kultura napiwków jak wszędzie. Przywiozłam kilka pamiątek, dla siebie też. Między innymi kapelusz kupiony na plaży upleciony z liści palmowych.
Lalki przywożone stąd jako prezent często nie mają ani nosa ani oczu. Już wiem czemu. Ma to symbolizować brak utożsamiania się z jedną tylko rasą czy kulturą. Brak elementów twarzy ma być symbolem tego, iż kraj ten jest bardzo zróżnicowany kulturowo, rasowo i narodowościowo. Mam wrażenie, że to coś zgoła innego niż modne „multi culti”. Dominikana urzekła mnie właśnie tym: normalnością, prostotą i różnorodnością zarazem. Może dlatego stała się tak „moim krajem” zadowolonych z życia ludzi. Nie dziwi zatem fakt, że kilka dni przed powrotem kończyłam w basenie lub na balkonie kryjąc przed światem łzy żalu, że czas odjeżdżać. Miejmy jednak nadzieję, że to pierwszy, ale nie ostatni raz na Dominikanie. Hasta la vista en Dominicana! Do zobaczenia na Dominikanie! Tak się najczęściej żegnaliśmy cytując klasyka (Do zobaczenia w Zurichu Kramer).