Trasa: Balsa de Guendulain – Mañeru (22 km)
Nasz trzeci dzień wędrówki rozpoczęliśmy bardzo późno. Tak nam się dobrze spało nad tym jeziorkiem, że z namiotu wyszliśmy dopiero ok. 8:00 rano i dopiero po około godzinie byliśmy na szlaku.
Zaraz na początku naszej trasy zaczęliśmy wchodzić na Alto del Perdón, czyli chyba jedno z najsłynniejszych wzniesień na Camino. Na samej górze znajdują się rzeźby przedstawiające pielgrzymów, gdzie powstają najpopularniejsze zdjęcia pamiątkowe na Camino. Samo wejście nie należy do bardzo wymagających, chociaż łydki cały czas nas piekły po poprzednim dniu. Niestety tego dnia było bardzo ciepło, a na trasie brakowało cienia, co jednak dość nas zmęczyło 😉 Troszkę żałowaliśmy, że aż tak sobie pospaliśmy. Dlatego wszystkim polecam wejście na Alto del Perdón w miarę o jak najwcześniejszej godzinie. Na szczęście na samej górze stał foodtruck, gdzie można było kupić praktycznie wszystko, mogliśmy więc odetchnąć chwilę w skrawku cienia i schłodzić się lodem. Nigdy zwykły lód limonkowy Calippo nie smakował mi tak bardzo jak tam 🙂
Warto dodać, że wzdłuż całej drogi mieliśmy piękne widoki, przez co sama trasa się wydłużyła, bo co chwilę trzeba było stanąć i zrobić nowe fotki 😛
Kolejne konsekwencje wstania o tak późnej godzinie, poczuliśmy kiedy zeszliśmy z Alto del Perdón i skwar dosłownie lał się z nieba. Byliśmy zmuszeni schować się wcześniej na obiad i całą siestę spędziliśmy w restauracyjnym ogrodzie. Co za wspaniałym pomysłem było wstawienie tam leżaczków!
Późnym popołudniem wyruszyliśmy dalej. Po drodze zahaczyliśmy o przyklasztorne albergue w Puente de Reina gdzie wzięliśmy prysznic i wypraliśmy swoje rzeczy. Za taką przyjemność zazwyczaj płaciliśmy 2 euro od osoby, choć były miejsca gdzie mówiono nam donativo. Donativo czyli zostawiasz tyle pieniążków ile uważasz. I tak oto wyglądałam po takim “praniu”. Jakoś trzeba było to potem wszystko wysuszyć 😛
Sam wieczór w Puente de Reina wspominam bardzo miło. Razem z innym, wcześniej poznanym pielgrzymem, wybraliśmy się na Tinto de Verano, a potem poznaliśmy inną parę z Polski, z którą się zaprzyjaźniliśmy i bardzo miło spędzało się nam wspólnie czas na Camino.
Tak w wesołych nastrojach wyruszyliśmy dalej. W końcu było już późno, a my przeszliśmy dopiero niecałe 20 kilometrów. I tak zaraz za miastem zauważyliśmy czarne niebo. Szybko sprawdziliśmy u wujka Googla czy będzie padać, nie miało. Więc ruszyliśmy przed siebie zostawiając miasto za sobą.
Nasza wędrówka nie trwała jednak zbyt długo, gdyż przed nami rozpętała się burza. Jako, że nie mieliśmy doświadczenia (jeszcze!) spać w burzy pod namiotem to doczepiliśmy się do francuskiej rodziny, która też zaczynała rozbijać swoje obozowisko. Jak to mówią, w kupie raźniej. I tak oto burza, która miała nas minąć bokiem, niebezpiecznym tempem zbliżała się na naszą polanę. Ledwo rozbiliśmy namiot jak zaczęło lać. Na szczęście szybko zdążyliśmy się schować przed deszczem.
W przeciągu paru chwil grzmoty i błyskawice były wokół nas. Wraz z Tomkiem zastanawialiśmy się co się stanie jak błyskawica wybierze sobie nasz namiot za cel. Co więc zrobiliśmy? Wpisaliśmy do wujka Googla hasło “namiot i burza” i potrzebowaliśmy 1 setnej sekundy aby zdecydować, że musimy jak najszybciej uciec z namiotu. Jak to dobrze mieć LTE! Otworzyliśmy namiot aby się rozejrzeć i znaleźć wyjście ewakuacyjne z burzy.
W tym samym momencie zauważyliśmy, jak Francuzi przeskakują przez płot na czyjąś działkę. Na szczęście rozbiliśmy się blisko małego domku, który za dnia jest chyba takim przydrożnym barem dla pielgrzymów. Przynajmniej tak wywnioskowałam jak tam już byłam. Nie pytajcie się mnie jak przeskoczyłam przez płot, sama się do dzisiaj zastanawiam. Złapałam tylko moją małą torebeczkę z dokumentami i z telefonem i uciekliśmy się tam schować.
Chociaż przez chwilę najadłam się trochę strachu, to przyznam szczerze, że była to moja najlepsza noc na Camino. Kiedy siedzieliśmy tam z tą 9 osobową rodziną francuską, w której tylko tata mówił po angielsku, ale i tak wszyscy ze sobą rozmawialiśmy to było dla mnie coś magicznego. Dopiero po godzinie okazało się, że mówią też ciut po hiszpańsku i było nam łatwiej, ale jednak… Najpiękniej zrobiło się wtedy kiedy burza dalej hulała wokół nas, a oni zaczęli śpiewać. Tak po prostu! Dla zabicia czasu! To niesamowite jak tata zaczął śpiewać, a potem kolejno dołączały dzieciaki i tak śpiewali na 4 głosy. Czułam się jak na prywatnym koncercie jakiegoś chóru.
Po około dwóch godzinach wróciliśmy do naszych namiotów, które na szczęście stały tam gdzie je zostawiliśmy 🙂
To był dzień pełen wrażeń!