Trasa: Cacabelos – Vega de Valcarce (26 km)

Nad ranem nie było nam tak do śmiechu jak o 3 w nocy. Nie ma co ukrywać, byliśmy zmęczeni, a emocje z wczorajszego dnia jeszcze w nas siedziały. Z bardzo małym entuzjazmem wróciliśmy na szlak. Każde z nas szedł swoim tempem. Nie mieliśmy ochoty na żadne rozmowy i po cichu zaciskaliśmy zęby i odliczaliśmy kilometry do Santiago.

Od samego rana mieliśmy wielkie kryzysy. Nic nam się nie chciało, a do tego trasa po Villafranca del Bierzo ciągnęła się cały czas asfaltem co masakrowało moje stopy. Zresztą nie tylko moje, bo większość osób, która szła od granicy francuskiej marudziła i narzekała na te twarde podłoże. W tym dniu kilometry asfaltu pobiły swój rekord…

Na drugie śniadanie zatrzymaliśmy się właśnie w tym miasteczku. Jeszcze byliśmy tak naprawdę nieświadomi co nas czeka później 😉 Bardzo spodobało mi się te miejsce i szkoda, że nie miałam ani siły ani ochoty aby coś więcej w nim zobaczyć, a nawet pozwiedzać. Skusiliśmy się tylko na malutki spacer między uliczkami, ale wiem, że jak będę ponownie na Camino to zatrzymam się tam na troszkę dłużej.

Trasa zaczęła się wić wzdłuż autostrady i między górami. Cały czas szliśmy chodnikiem lub kawałkiem drogi dojazdowej. Miałam wrażenie, że dosłownie wlokę się, zamiast żwawo maszerować. Z wielkim kryzysem doszliśmy do Trabadelo, gdzie poprawiliśmy sobie humory tapasami oraz sangrią. Zdecydowaliśmy, że dziś zaszalejemy i zarezerwujemy sobie nocleg w hostelu lub w jakimś lepszym albergue. W ten sposób ustawiliśmy sobie na dzisiaj cel, bo skoro już za nocleg z góry zapłaciliśmy to mieliśmy większą motywację, aby dotrzeć na miejsce. Wybraliśmy albergue El Paso w miasteczku Vega de Valcarce, gdzie zapłaciliśmy 10 euro od osoby. Jak się okazało później, mieli też super pole namiotowe, ale już zapłaciliśmy za łóżka, więc obeszliśmy się smaczkiem 😉

Wybraliśmy pokój czteroosobowy i jako współlokatorzy trafili nam się Azjaci. Niestety (albo na szczęście, bo i tak nie byliśmy w nastroju ;)) nie za bardzo chcieli z nami rozmawiać, więc nic więcej o nich nie wiemy. Standardowo zrobiliśmy zakupy w pobliskim supermarkecie, ugotowaliśmy sobie obiad, zrobiliśmy pranie, chwilę dychnęliśmy na tarasie i około godziny 19:00 spałam już jak zabita 😀

Akurat w tym dniu co tam byliśmy był weekend i trwały obchody święta miasta. Oznaczało to jedną wielką fiestę na ulicy. Nic mi jednak nie przeszkadzało, a nawet lepiej, bo całe albergue wyszło się bawić, więc mogłam w spokoju odpocząć i przespać kryzys. To był długi i ciężki dzień.

[aesop_gallery id=”3933″ revealfx=”off” overlay_revealfx=”off”]