Trasa: El Acebo de San Miguel – Cacabelos (30 km)

Cóż to był za (nie)udany dzień! Miałam wrażenie, że w tym dniu już nas więcej spotkać nie może i coraz to częściej zaczynałam zerkać ile to kilometrów brakuje nam do Santiago. Ale od początku 😉

Wstaliśmy bardzo wcześnie rano, tak aby nie przeszkadzać mieszkającym tam ludziom i spokojnie się rano ewakuować. Tradycyjnie chcieliśmy napić się kawy oraz zjeść śniadanko, jednak w każdym mijającym miasteczku wszystko było albo pozamykane albo w ogóle nic nie było. Pewnie domyślacie się jakie mieliśmy już nastroje z rana?

Powoli zbliżyliśmy się do Ponferrady, czyli dość dużego miasta na drodze francuskiej. W tym miejscu zapaliła mi się już jedna lampeczka, gdy zauważyłam, że droga na Camino skręca w lewo, a wg mapy i mojej orientacji powinniśmy najlepiej iść prosto tak jak główna droga. Podążyliśmy jednak za żółtymi strzałeczkami i symbolem muszli. Jak się okazało aby wejść bezpośrednio do miasta musieliśmy zrobić wieeeelkie kółko i minąć całą Ponferradę soczystym okrążeniem. Ja wiem, że na Camino nie powinno skracać się drogi, ale naprawdę nie rozumiałam dlaczego nie mogliśmy pójść tak aby jednak zrobić tych kilometrów troszkę mniej. Nie dość, że trasa okrężną nijak była ciekawa, to szło się cały czas asfaltem. A każdy metr więcej asfaltem to o jedną łzę więcej. Tak, wiem – dramatyzuję, ale naprawdę w trakcie drogi przeklinałam ten asfalt 😀 Później dowiedzieliśmy się, że większość pielgrzymów poszła prosto tak jak logika nakazywała, a my tylko mogliśmy głęboko i głośno wzdychnąć.

Do Ponferrady doszliśmy w okolicach sjesty, dlatego zaszliśmy do supermarketu po coś na pocieszenie i rozłożyliśmy się w parku nad rzeczką na dwugodzinną drzemkę. Bardzo miło nam się leżało na ocienionej trawce kiedy w okół lał się żar z nieba. W tym dniu słońce dało nam o sobie znać, a idąc kawał drogi między domami miałam wrażenie, że te ciepło potęguje swoją moc. Dlatego taka sjesta była obowiązkowa.

Po sjeście udaliśmy się do centrum handlowego, gdyż chciałam kupić sobie nowe spodnie. Brakowało mi szczerze spodni 3/4. Były one idealne zarówno na chłodne poranki, jak i na skwar z nieba, bo nie paliłam tak sobie całych nóżek. W międzyczasie skorzystaliśmy z usług gastronomicznych i około godziny 17:00 wyruszyliśmy dalej. Nauczeni błędem z tego dnia, wróciliśmy na szlak na przestrzał. Zobaczyłam na mapie jak powinniśmy iść i obrałam nam nową trasę 😉 Szło się ciężko, bo niestety chodnikiem, co powodowało ból w stopach, ale za to szliśmy ocienioną stroną więc słońce nam już nie dokuczało.

Wieczorkiem na spokojnie doszliśmy do Camponaraya gdzie zaraz za miasteczkiem była super area de descanso. Znajdowała się na takim wzgórzu i jednocześnie w lasku więc łatwo można byłoby się tam schować, a rano od razu być już na szlaku. Rozłożyliśmy się wstępnie na stoliczku, przygotowaliśmy kolację i powoli się rozluźnialiśmy przed snem. W pewnym momencie zauważyliśmy wzmożony ruch samochodów i coraz to głośniejszą muzykę. Okazało się, że za tym wzniesieniem znajduje się winiarnia i właśnie tego wieczoru organizowała jakiś bankiet. Choć wiedzieliśmy, że sama muzyka i śmiechy ludzi nie będą nam przeszkadzać to jednak poczuliśmy wewnętrzny przykaz znalezienia nowej miejscówki na namiot.

W ten sposób dostaliśmy się 5 kilometrów dalej. Tuż przed kolejną miejscowością Cacabelos znajdowała się kolejna area de descanso. Była ona tuż przy skrzyżowaniu dwóch dróg i ryzykowaliśmy, że będziemy bardzo na widoku z naszym namiotem. Jednak późna godzina i brak innej opcji zmusiły nas do rozbicia się właśnie tam. Po wstępnych oględzinach stwierdziliśmy, ze nie będzie tak źle, bo rozbijemy się zaraz na skraju między drzewami i pewnie większość osób nas nie zauważy. No i w końcu ile osób jeździ w nocy? 😉

Poczekaliśmy aż ściemni się całkowicie i po 22 rozbiliśmy nasz super biały namiot. Parę godzin później budzi mnie Tomek i mówi: Ola, słyszysz ten dziwny szum? Coś się dzieje na zewnątrz… Jako, że byłam padnięta nie miałam siły na zastanawianie się co to za dziwne dźwięki, po prostu wyjrzałam z namiotu. Nigdy bym nie wpadła na to co mogę zobaczyć. Wszędzie wokół nas lała się woda z zraszaczy! A jeden otworzył się dosłownie centymetr koło naszego namiotu! Adrenalina szybko nam podskoczyła. Jeszcze szybciej spakowaliśmy plecaki i przebiegłam z nimi na drogę. Nie było się gdzie schować, bo każdy skwer tego area był już mocno zamoknięty, a najgorsze, że nawet zadaszenie jakie tam było przy ławeczkach też było zraszane.

Uciekłam więc z najważniejszymi rzeczami i wróciłam do Tomka pomóc mu z namiotem, który z minuty na minutę stawał się coraz to bardziej mokry. Nie było opcji aby go złożyć, a w środku nadal znajdowały się pojedyncze rzeczy jak śpiwory czy materace. Co więc zrobiliśmy? Wyciągnęliśmy śledzie, podnieśliśmy namiot do góry i jazda z nim przez pole! O matko! Powiem szczerze, że choć byliśmy padnięci i troszkę zdezorientowani co robić dalej to chichraliśmy się równo 😀 W sumie mieliśmy szczęście, bo zraszacz mógł wbić się nam do namiotu i wtedy mielibyśmy jeszcze lepszą pobudkę 🙂

Kiedy na spokojnie na środku drogi popakowaliśmy się do plecaków zostaliśmy zmuszeni aby pójść poszukać jakiejś miejscówki aby dokimać przynajmniej z te 2 godziny. Weszliśmy do miasta, które wyglądało o tej godzinie jak opuszczone i znaleźliśmy mały skwerek za kościołem gdzie były ławki. Wokół nie było nikogo, więc każdy z nas wybrał sobie ławeczkę i próbowaliśmy dospać. Było jednak tak niewygodnie, że po paru minutach poszliśmy schować się za taką dużą choinkę i doleżeliśmy już w śpiworach na ziemi. Bardzo przyjemnie kimało się tak dosłownie pod gołym niebie 😉

[aesop_gallery id=”3974″ revealfx=”off” overlay_revealfx=”off”]