Pierwsza wyprawa do Ameryki Łacińskiej – Ekwador (Anna Żołądek)
Moja pierwsza wyprawa do Ameryki Łacińskiej była niczym spełnieniem najskrytszych i do niedawna niemożliwych marzeń. Teraz wiem, że jeśli się czegoś bardzo chce to z przychylnością Niebios wszystko jest możliwe.
Do Ekwadoru poleciałam by tam odbyć praktykę studencką. Wszelkie adresy w Hiszpanii zawiodły więc pomyślałam, a może by tak Ameryka Południowa…??? W sumie czemu nie, ale gdzie, jak, ile to będzie kosztowało, gdzie będę mieszkać. Kiedy kolega odpisał, że mogę przylecieć i odbyć tam praktykę w fundacji jako wolontariuszka, w miejsce pytań pojawiły się obawy i lęki. Moje wątpliwości czy oby pomysł jest dobry i mądry udzieliły się moim bliskim. Jeszcze tylko reportaż o działalności fundacji Fu Shen Fu im. Św. Józefa w Ventanas i decyzja. Kupuję bilet do Ekwadoru.
Z lotniska odebrało mnie dwóch wolontariuszy: Czech i Ekwadorczyk. Do dziś pamiętam to uderzenie gorąca na lotnisku w Guayaquil. Klimat, temperatura i powietrze nieporównywalne z tymi w Polsce. Guayaquil to duże, nowoczesne miasto na wybrzeżu, które dopiero po jakimś czasie okazało się tym niebezpiecznym.
Moją praktykę w fundacji założonej przez kolegę misjonarza rozpoczęłam w Ventanas, około 40 tysięcznym mieście na wybrzeżu. Zadaniem wolontariuszy, a więc i moim, było tworzenie dokumentacji potrzebnej do realizacji projektu „Adopcja na odległość”. Odwiedzanie domów podopiecznych fundacji uświadomiło mi jak dużo posiadam. Do naszych codziennych powinności należały również opieka nad dziećmi, czasem pomoc w zadaniach domowych, pomoc przy wydawaniu posiłków i drobne prace w siedzibie fundacji.
Dzieci uwielbiały wyjścia na plac zabaw, gry, czasem zwyczajne „wygłupy”. Ważne było żeby czas spędzić razem, a przede wszystkim okazać im swoje zainteresowanie.
Po Ventanas przyszedł czas na mały odpoczynek nad Oceanem Spokojnym. Odwiedziliśmy Montañitę i Puerto Lopez. Zapamiętam na długo wprawę na Isla de Plata (wyspa, która funkcjonuje jako park narodowy), na której żyją ptaki i zwierzęta niespotykane nigdzie indziej. Podczas rejsu motorówką zachwyciły mnie wodne akrobacje wielorybów, oswojone z obecnością turystów tylko czekały by móc się pokazać i zebrać falę oklasków. Po powrocie zjedliśmy pieczone ryby podarowane przez miejscowych rybaków. Jeszcze dziś pamiętam smak małego rekina… pychota… POLECAM :).
Wszystko co dobre szybko się kończy. Po tygodniowym wypoczynku przyszedł czas na Andy. W wysokich partiach gór w wiosce San José de Raranga zaczęliśmy wszystko od nowa. Inny klimat, chłód, inna mentalność ludzi, wszystko inne. Ludzie And są bardziej powściągliwi, przywiązani do tradycji i folkloru. Widać to w stroju, imionach dzieci, sposobie odżywiania się. Przed wyjazdem do Ekwadoru zarzekałam się, że nie będę jeść świnek morskich, a wszelkie opowieści o tym traktowałam jako przejaw barbarzyństwa. Nie przekonywały mnie relacje, że odmowa nie jest możliwa bo to najgorsza z możliwych obraza gospodarzy. Usiłowałam sobie jedynie wyobrazić skąd mój kolega wiedział, że może tak smakować mysz nie jedząc jej wcześniej. Teraz już wiem. Pierwsza niedziela w San José i zaproszenie na obiad. Nie chcąc być niemiłym trzeba zabrać pokarmy ze sobą. Ale czego człowiek nie zrobi z ciekawości… 🙂 Mięso delikatne, wyglądem przypominające do złudzenia kurzęce… tylko ten inny zapach …. Już wiem dlaczego Janek mówił, że tak pewnie smakuje mysz :).
[aesop_map height=”250″ sticky=”off”]
Tu prowadziliśmy zajęcia z języka angielskiego. Przygotowaliśmy pomieszczenia do wszelkich możliwych aktywności z małymi, średnimi i najstarszymi podopiecznymi. W pierwszej kolejności trzeba było załatać dach, wyłapać gołębie, które regularnie brudziły na strychu. Jak się potem okazało, te jednoroczne uchodzą za przysmak… a więc…??? Nowe doznania kulinarne, czyli pieczone gołębie, rosół z gołębi, jajecznica z jajek gołębich. Te ostatnie nie takie złe, ale wielkości paznokcia :). Kolejne wyzwanie. Zakup pralki. Przeszłam przyśpieszony kurs montażu, nazywania śrubek, podkładek, rurek, czyli wszystkiego tego o czym polska blondynka nie ma zielonego pojęcia :). Jako, że w planie były zajęcia z nauki gry na gitarze i wspólne śpiewanie to zakupiliśmy też gitarę. Na szczęście o tym jakieś pojęcia mam :). Pobyt w małej wiosce wiązał się z cotygodniowym pobytem w Cuence, dużym mieście położonym w niższej partii And. W Cuence czasem odwiedzaliśmy panią Laurę w Baños. To ona pokazała nam co można zrobić z awokado… Od tej pory zajadam się przy każdej nadarzającej się okazji. Laura opowiedziała nam o przewrotach politycznych w kraju, o tym jak ludzie z dnia na dzień potracili majątki, konta w banku, posiadłości, nie mogli nawet zrobić zakupów, a wszystko na skutek niespodziewanej wymiany waluty jaką teraz jest dolar amerykański. Sporo ludzi odebrało sobie życie.
Niedaleko San José leży Ludo, niewielka wioska, w której pracuje mój inny kolega ze studiów, również Polak. Marek mieszka w domu z pięknymi widokami i ogrodem.
Moim ostatnim przystankiem w zwiedzaniu Ekwadoru była stolica i „okolice”. W Quito przyjął nas kolejny kolega Włodek. Powiedzenie, iż „świat jest mały” towarzyszyło mi niemal każdego dnia pobytu, a to, że „znajomi moich znajomych są moimi znajomymi” powtarzałam prawie jak refren.
Quito, położone jest w Andach. Lepiej nie chodzić samemu po ulicach zwłaszcza w godzinach wieczornych. To akurat przypominali mi wszyscy koledzy, którym na sercu leżało moje bezpieczeństwo. Byłam wyjątkowo posłuszna, zwłaszcza po kradzieży w Guayaquil. Dwójkę wolontariuszy z Czech należało odwieźć na lotnisko. Na przejściu dla pieszych zerwano mi łańcuszek z szyi. Jak potem mówił Włodek i tak miałam szczęście. Nawet nie chcę myśleć co by było gdybym zapomniała zdjąć kolczyków, pierścionków czy bransoletki…
Niedaleko Quito leży Otávalo. Miasto znane głównie z przeogromnego artesanal (targu z wyrobami folkloru). Tam kupiłam poncha, obrusy, instrumenty, torby, ciuchy, a wszystko to w stylu indigena. Oj gdybym mogła więcej udźwignąć… 🙂
No i w końcu Mitad del Mundo (środek świata). Nazwa Ecuador znaczy równik, którą nadali Francuzi nowo powstającemu państwu położonemu na równiku właśnie. Równiki są dwa. Jeden z nich to miejsce tańców, kafejek, kramów i sklepików. Drugi to miejsce na zwiedzanie muzeów (wystawy związane z plemionami indiańskimi), miniatury szop Indian, miejsce doświadczenia z liśćmi, wodą i „z jajkiem”. Niektórym udaje się je ustawić na główce gwoździa w taki sposób, że nie spada, mi się nie udało, więc wróciłam bez dyplomu :). Może uda się kiedyś wrócić i powtórzyć?
Wróciłam po prawie dwóch miesiącach pobytu w Ameryce Południowej z nadzieją w sercu, że to nie był ostatni raz.
Jeżeli chcesz podzielić się z nami swoją podróżą do Hiszpanii lub Ameryki Łacińskiej napisz do: [email protected]